sobota, 19 marca 2022

Tatry Wysokie: Chata Téryego


Data wycieczki: 16 luty 2019 r.

Trasa: Kalkulator szlaku
Punktacja GOT: Punktacja GOT
Wycieczka do Schroniska Téryego (2012 m.n.p.m.) wypadła zupełnie spontanicznie. W dosyć kameralnym gronie, wyjeżdżamy z Żywca ok. 6 rano w kierunku słowackiego Starego Smokowca. Około 9:30 jesteśmy na miejscu. Pogoda w ten lutowy weekend jest przepiękna, więc mamy lekki problem ze znalezieniem miejsca parkingowego, jednak po długich poszukiwaniach udaje się w końcu zaparkować (koszt ok. 6 EUR) i wyruszyć zielonym szlakiem w kierunku Hrebienioka, a następnie do położonego na wysokości 1475 m. n. p.m. Schroniska Zamkovskiego.


Do   Schroniska Zamkovskiego trasa praktycznie bez podejść.
Dzisiejszy dzień przyciągnął w te rejony masę skiturowców, spacerowiczów oraz miłośników wspinaczki ( trasa to popularny punkt startowy udających się na Lodową Przełęcz oraz Czerwoną Ławkę). Ja jednak odpuszczam zdobywanie poważnych  tatrzańskich szczytów zimą.  Dzisiejsze 2012 m. n. p.m. wystarczy mi w zupełności. Nie mam doświadczenia oraz odpowiedniego sprzętu ( czekan, dobre raki) aby się na to porywać, choć niewątpliwie Tatry zimą mają niesamowity urok. Nie ukrywam, że też nie dążyłam nigdy do tego, aby się w takowy sprzęt zaopatrzyć, chyba to spowodowane jest tym, że moja miłość do Tatry i gór ogółem ma swoje granice, albo nadzwyczajnie w świecie nie umiem pokonać swojego strachu? ;)


Poniżej mostek nad Małą Zimną Wodą.


Jest tak ciepło, że niektórzy rozbierają się do krótkiego rękawka. Mimo wysokiej temperatury, śnieg w tej części Tatr jest  dobrze utwardzony. Docieramy w końcu do pierwszego schroniska. Muszę przyznać, że w środku jest przepięknie!




Najbardziej urokliwe z całego schroniska  okazało się okienko. Gęsto przyozdobione kwiatami ( rozpoznałam tylko hiacynty) oraz ciekawą zasłoną. Prawie jak u babci ;-) Całość zdobi kapitalny widok na ośnieżone Tatry. Fajnie by było mieć takie okno w domu :)


Z tego miejsca mamy jeszcze niecałe dwie godziny marszu.


Początkowo trasa wiedzie podobnie jak wcześniej, po płaskim, jednakże to przed czym stajemy później, sprawiło, że miny nam zrzedły na poważnie :P


Zbierając  się w popłochu, oczywiście, że musiałam czegoś zapomnieć. Okularów przeciwsłonecznych! Także do niemal każdej foty, pożyczam, coby  nie wyglądać na zdjęciach jak Chinka ;-)




I nasze katorżnicze podejście do Chaty Téryego właśnie tu ma swój początek.


Ciśniemy ostro!


Widząc tragarza niosącego do schroniska artykuły pierwszej potrzeby, staram się nie narzekać na swoje położenie.


Chłopaczek robi częste przerwy, w sumie nie ma się co dziwić. Nasze bagaże są znacznie lżejsze, a podobnie jak on często łapiemy oddech. Podejście jest bardzo strome. W niektórych momentach bez raków byłoby ciężko.


Niemal godzinę z hakiem wychodzimy pod górę. Starałam się nie oglądać za siebie podczas wchodzenia, bo byłam lekko przerażona, ale kiedy już się wygrało z tą trasą czuję ogromną satysfakcję.  Najgorsze co mnie jeszcze czeka to krok nad  szczeliną, ale po zebraniu się w "kupę" w końcu się udaje. Trochę także nasza pomoc przydaje się narciarce, której w tą niewielką przepaść odpadła jedna narta. Niby niewielka ta szczelina, ale spadając tam nieźle można byłoby się poturbować.
  





Potem  idzie już coraz lepiej. Do schroniska zostało ok. 15 min. dosyć stromego podejścia. Jak widzę z jaką szybkością i na jakim niebezpiecznym terenie szusują tu narciarze, to naprawdę czapki z głów... Mnie nigdy na taką brawurę nie będzie stać ;P


Cień wielkiej góry i ja:)


W końcu zza zakrętów, przewyższeń, wynurza się Chata - cel dzisiejszego wędrowania, przez wielu turystów nazywana Terinką.


Większej satysfakcji z dotarcia tutaj nadaje fakt, iż jest to najwyżej położone schronisko w  Tatrach czynne cały rok ( Schronisko pod Rysami czynne jest tylko latem). Chata powstała w 1899 r., a wszystkie elementy niezbędne do jego budowy były transportowane tak jak robił to wspomniany wcześniej tragarz, na plecach. 
Chata została nazwana na cześć węgierskiego "lekarza biedaków", Edmunda Téryego. Mieszkając na terenie Słowacji, znacznie przyczynił się do rozwoju tatrzańskiej turystyki ( kilka szczytów zdobył jako pierwszy). 



Podziwiać stąd można Lodowy Szczyt,  Łomnicę oraz Pośrednią Grań.


Po sesji zdjęciowej wchodzimy do środka. Turystów pełno, ale udaje się do kogoś dokooptować. Na dzisiejszą wyprawę nie zabrałam dużo jedzenia, a po tej wspinaczce zrobiłam się nieziemsko głodna. Wybór słowackich smakołyków w Chacie spory, a co najlepsze, można płacić polskimi złotówkami ( 1 EUR= 5 zł). Biorę coś rozgrzewającego, słowacką zupę- polewkę z kapusty.  Miałam jeszcze ochotę na symboliczne piwko w  nagrodę, ale na stanie były  tylko 11 %, więc żeby jeszcze wrócić do domu, wolałam nie ryzykować :P
Zupa może  nie wyglądała zbyt ładnie, ale była naprawdę pyszna!


Za schroniskiem rozlega się widok na Dolinę Pięciu Stawów Spiskich.


Poniżej rzut na Dolinie Małej Zimnej Wody.
Po półgodzinnym odpoczynku w Chacie, przyszedł czas na powrót. Udajemy się dokładnie tą samą trasą, którą przyszliśmy. Teraz z górki gorzej się schodzi, bo śnieg bardziej stopniał, ale mimo tego, w mig znajdujemy się na dole. Całość wycieczki zajęła nam dokładnie 7 godzin. 
Jestem bardzo zachwycona tą wędrówką, pogodą, spotkanymi ludźmi. To była naprawdę jedna z lepszych wypraw w Tatry ostatnich lat ! :)

Update: Tydzień później w tym rejonie zeszła lawina, zabijając jedną osobę.
https://tatromaniak.pl/aktualnosci/tragedia-w-tatrach-nie-zyje-mezczyzna-przysypany-przez-lawine/




środa, 29 lipca 2020

Tatry Wysokie: Lodowa Przełęcz

Data: 29 czerwiec 2019 r.

Dosyć dużo upłynęło już czasu od mojej ostatniej wizyty w Tatrach, bo z tego co kojarzę był to luty i  Chatka Teryego. A tu znów szykuje się wycieczka  w moją ulubioną słowacką część Tatr Wysokich, na najwyżej położoną przełęcz w Tatrach gdzie przebiega szlak turystyczny (2372 m.n.p.m.)- Lodową Przełęcz. Na całą wędrówkę trzeba zarezerwować sobie ok. 8 godzin + dojazd do Tatranskiej Javoriny.  Poniżej link z kalkulatora szlaków



Do Jaworowej Doliny docieramy ok. 7 rano z małymi perturbacjami. Jedna z pasażerek i ja źle znosimy jazdę serpentynami. Kilka kilometrów przed celem, zawirowania żołądkowe powodują, że musimy zrobić mały postój. Po jakimś czasie ruszamy ponownie z miejsca i po kilkunastu minutach wyruszamy przepiękną doliną w ponad 2-godzinny marsz. Początkowo idziemy dosyć szeroką drogą, wzdłuż Jaworowego Potoku, potem wchodzimy w głąb doliny.


Ale jest pięknie w słowackiej części Tatr! Pogoda, mimo,  że rano było nam troszkę zimno, potem zrobiła się idealna. Przejrzystość 100 %, lekki wiaterek, i ok. 20 stopni C. Pierwszych turystów spotykamy dopiero po ok. 3 godzinach marszu, zaraz po opuszczeniu Doliny Jaworowej.


Niestety dzisiaj wszystko przeciwko mnie. To, że było mi niedobrze w samochodzie to małe piwo.. Bo właśnie przed największą górą, przed tak naprawdę rozpoczęciem na dobre wspinaczki odkleiła mi się do połowy podeszwa w lewym bucie...! Po 10 latach wiernej służby moje trekkingi uległy rozkładowi... Przez 10 minut trzymałam się zdania, że tu kończę dzisiejszą wędrówkę i poczekam na resztę, ale towarzyszki nie dawały za wygraną. W końcu sznurówką przywiązałyśmy podeszwę do górnej części obuwia i w drogę!;D Takich cudów jeszcze nie było.. Muszę teraz szczególnie uważać, żeby dyndająca podeszwa nie zaczepiła się o skały.:P
Widoki jako jedyne dziś były po naszej stronie;)


Wędrówka Lodową Doliną to jedna wielka przyjemność dla oczu! Po drodze mijamy jeszcze  lazurowy Żabi Staw Jaworowy  i królujące nad nim Jaworowe Turnie . Głębokość stawu to ok. 11.5 m.


W żlebach jeszcze zalega tegoroczny śnieg. Poniżej widok na majestatyczne Jaworowe Turnie. Tutaj przed laty rozegrala się jedna z największych tragedii w dziejach taternictwa. Mowa tu o Klimkau Bachledzie, pierwszym członku TOPR-u, który spiesząc na ratunek turyście sam zginął, porwany przez kamienistą lawinę ( historia wydarzyła się w sierpniu 1910 r. na ścianie Małego Jaworowego Szczytu).


Podejście na Lodową Przełęcz to ok. 3 godzin wędrówki płaską Doliną, a reszta czyli ponad 2 godz. to dosyć katorżnicze podejście. W końcu po 5,5 godz. stajemy na Lodowej Przełęczy. Stąd wiedzie nieoznakowana ścieżka ( wyjście tylko z przewodnikiem) na Lodowy Szczyt. Wielu turystów schodzi drugą, zachodnią stroną do Lodowej Dolinki. Trzeba uważać, gdyż na szlaku zalega praktycznie cały rok śnieg, widzę ze wielu wędrowców ubiera raki, gdyż zejście jest dosyć niebezpieczne. To tym szlakiem można zejść do schroniska Teryego w którym gościłam jakieś pół roku temu.



Na Lodowej Przełęczy robimy ok. półgodzinny odpoczynek. Bardzo mocno wieje i robi się zimno. Po nacieszeniu swych oczu widokami, ruszamy w powrotną trasę, tym samym szlakiem. O wiele ciężej schodzi mi się z tą oderwaną podeszwą, gdyż co chwilę zahaczam o jakiś kamień. Dlatego schodzę bardzo, bardzo powoli. Po dwugodzinnym zejściu znów wchodzimy do Jaworowej Dolinki, tym razem wędrówka nią, zwłaszcza w końcowej fazie staje się bardzo wykończająca, monotonna i nie do zniesienia.



Ok. 16 znajdujemy się już na parkingu. Tutaj zostawiam swoje buty i wracam w samych skarpetkach. Tak zasłużonym trekingom należy się godne miejsce "spoczynku" i dobrze się stało, że wydarzyło się to w Tatrach Wysokich i w dodatku na Słowacji. 
Przepiękny dziś był dzień, pełen wrażeń i obfitujący w niezapomniane widoki!:)


poniedziałek, 20 lipca 2020

Portugalia/ Hiszpania: Droga św. Jakuba (Camino Portugues)

Data: 17-31.05.2019 r. 

Pomysł obrania za wakacyjny cel Drogi św. Jakuba chodził za mną od dobrych kilku lat. Na rozgrzewkę idealnym rozwiązaniem jest portugalska jej wersja. Szlakiem z Porto można wędrować wzdłuż brzegu oceanu ( Camino Costa), czy też szlakiem głównym ( Camino Central), są też inne opcje, ale  te dwa warianty są najpopularniejsze w Portugalii. Wraz z moimi współtowarzyszkami obmyślamy plan na ta wyprawę, posiłkując się głównie przewodnikiem Szymona Pilarza. Połączyłyśmy te dwa szlaki, idąc 2 dni Camino Costa, a resztę czyli 8 i kawałek 9 dnia szlakiem głównym. Najtrudniejszą i w sumie najważniejszą rzeczą jest spakowanie plecaka. Dla kobiet jest to zdecydowanie trudne zadanie, bo kobieta potrzebuje dużo różnych drobiazgów, dużo więcej ubrań, kosmetyków, etc. Najoptymalniejszym rozwiązaniem jest wzięcie plecaka o wadze nie przekraczającej 10 % masy ciała. Należy pamiętać, iż podczas wędrówki potrzebna jest przede wszystkim woda, która waży najwięcej oraz jedzenie, czasem kupowane na zapas bo docieramy do różnych małych miasteczek lub wiosek na noclegi gdzie nie zawsze są sklepy. Warto zabrać ze sobą proszek do prania, klamerki, etc. gdyż nie w każdym schronisku jest pralka. I tak o to tym sposobem uzbierało mi się 14 kg, czyli dwukrotne przekroczenie zalecanego obciążenia. Żałowałam tego po drodze, zwłaszcza kilku ubrań które musiałam wyrzucić... Ale te wszystkie niedogodności rekompensowała wędrówka i jej atmosfera. 
We wspomnianym wcześniej przewodniku znaleźć możemy praktycznie wszystkie niezbędne informacje, a także poczytać różne ciekawostki, m.in skąd wzięła się idea Camino, historię św. Jakuba Apostoła, pokrótce sytuację geopolityczną na półwyspie iberyjskim w początkach naszej ery, rekonkwisty aż do czasów nowożytnych. 
Dzięki niemu oszacujemy koszty podróży oraz możliwości wariantów tras. Są też liczne mapki, zdjęcia oraz dodatki, opisy ciekawych miejsc, które warto zobaczyć w mijanej miejscowości, etc.  Z czystym sumieniem polecam go poczytać przed wyjazdem.
Tak naprawdę jakie jest Camino dowiadujemy się będąc na miejscu. To fenomenalna wędrówka łącząca ludzi z całego świata, różnych wyznań, czy też niewierzących, różnych ras i poglądów. Na Camino sami decydujemy, czy chcemy się integrować z resztą pielgrzymów, czy też pragniemy izolacji, wyciszenia. Nikt nas do niczego nie zmusza. No może poza tym, że czasami musimy robić wyścigi do schronisk, i to chyba największy minus tej wędrówki. Owszem możemy iść sobie dziennie do 19-stej ale na miejsce w schronisku już raczej nie mamy co liczyć ( dlatego, że są bardzo tanie 5-6 EUR za noc). Pozostają wtedy prywatne kwatery, gdzie za nocleg płacimy już minimum 12, 15 EUR. Jeśli więc nie chcemy zbankrutować, trzeba wstać możliwie wcześnie rano i do 14 zorganizować się z pokonaniem w tych godzinach przewidzianego dystansu. Ale różne ludzie mają style organizowania sobie dnia, więc to już zostaje do decyzji każdego z osobna, zależnie od kondycji fizycznej, kondycji portfela, etc:)

Dzień pierwszy 17 maja:

Docieramy do Porto ok 14:50 czasu portugalskiego ( tu musimy cofnąć zegarki o 1 godzinę w tył). Z lotniska jedziemy do centrum metrem linia E, bilet na strefę Z4.  W centrum miasta szukamy kościoła, gdzie możemy nabyć książeczkę ( coś a'la paszport pielgrzyma), który będzie dowodem, że przebyliśmy na piechotę Camino. W każdym miejscu gdzie zatrzymujemy się na nocleg przybijamy w nim pieczątki. Z  centrum maszerujemy ok.  7 km wzdłuż oceanu do hostelu (są to już nasze pierwsze kilometry). Teraz czuje ciężar 14 kg na plecach...i nie wiem co wyrzucić...Ostatecznie  dziś przemierzyłyśmy ok. 12 km. Jak na początek to dość:) Kładziemy się spać  dosyć wcześnie . Pełna wrażeń i ciekawa przygody  nie zmrużyłam całą noc oka, 
a jutro czeka nas 26 km wzdłuż Atlantyku O.O





Dzień drugi 18 maja:

W sobotę startujemy po śniadaniu czyli po 8. Pogoda dziś średnia,  niebo jest zachmurzone i zaczyna się lekko siąpić..Na szczęście odbywa się bez wyciągania kurtki przeciwdeszczowej czy  peleryny. Tu już witają nas przechodnie uprzejmym " Buen Camino", które bardzo dodaje motywacji do stawiania kolejnych kroków:) Po kilku km niebo robi się coraz bardziej niebieskie i niebieskie,  a nad nami ukazuje się piękne portugalskie słońce, by potem towarzyszyć nam już do końca dzisiejszej trasy. Bardzo mi się tu podoba. Wzburzony ocean robi na mnie ogromne wrażenie, ogólnie cała infrastruktura jest bardzo pozytywnym zaskoczeniem..Spodziewałam się dużo gorszego zagospodarowania tego wybrzeża, a tu jest wypasik :D. Są liczne drewniane kładki, ławeczki, promenady. 
Dzisiaj pokonałyśmy ok. 27 km, udało nam się nawet dostać łóżka w albergue ( czyli schronisku)  Santa Clara w miasteczku Vila Do Conde. Standard tego schroniska jest znacznie lepszy niż w hotelu w Porto, a kosztował całe  7,5 EUR..
Po zakwaterowaniu udajemy się do pobliskiego marketu po zakupy, potem gotujemy wspólnie obiad i robimy siestę  na tarasie. Jest bardzo ciepło i słonecznie.  Planujemy dziś wcześnie iść spać bo ten dzień był jak dla nas bardzo ciężki..Z całej trójki byłam dziś fizycznie najsłabszym ogniwem, ale pewnie z racji tego ogromniastego plecaka. Wciąż szukam czego mogłabym się z niego pozbyć..Dodatkowo mam zakwasy karku od tego dźwigania i coś boli noga, ale liczę że przez noc przejdzie. Śpimy w 10- osobowym pokoju z pielgrzymami z Niemiec.
Mam nadzieję że będzie ordnung w nocy bo poprzednią źle spalam i niech nawet nie myślą dzisiejszej  przeszkadzać 😋. Śpiąc na piętrowych łózkach, czuje się tu jak za dawnych lat na szkolnych koloniach. :-D







Dzień trzeci: 19 maja:

Vila do Conde- Arcos- Barcelos.
Po w miarę przespanej nocy wyruszamy w trasę ok 8 rano. Musimy niestety opuścić Camino Costa i udać się na Camino Centralne. Szkoda, bo bardzo urzekła mnie ta trasa..Ale niestety czasowo nie dałoby rady zmieścić się w urlopie. Początkowo idziemy bez szlaku, przy pomocy GPS, aż do niewielkiego Arcos. Trasa wiedzie piękna dzielnica willi, ogrodów i winnic. W ogródkach rosną tu drzewa pełne owoców pomarańczy i cytryn- wygląda to przepięknie.
Wkrótce wkraczamy w bardziej rolniczy teren, pełen gospodarstw rolnych, pól uprawnych. Co jakiś czas lokalsi, czy rowerzyści pozdrawiają nas miłym "Buen Camino" lub "Buen Dias". Pogoda jest super, bo 16 stopni , słoneczko świeci, wieje lekki wiatr, czasami jest ciepło czasami chłodniej. Po 23 km dopada mnie totalne zmęczenie i niechęć do dalszej drogi. Spieczony kark oraz zbolałe obojczyki od dźwigania plecaka, a także stopy dają się coraz bardziej we znaki. Dziś mam dzień pełen narzekania. Widoki w drugiej połowie trasy mniej mi się podobają niż wczorajsze i ogólnie mam dość. Po 27 km docieramy do większego miasteczka Balceros, gdzie rozpoczynamy szukanie noclegu. W pierwszym schronisku pocałowaliśmy przysłowiową " klamkę". W drugim czeka na nas tylko materac na podłodze na recepcji. No trudno..dobre i to..Po ostatecznie pokonanych dzisiaj 30 km wszystko mi już jedno...









Chce zrobić pranie, ale niestety tu pralki nie ma. Prysznice są bez kotar, a na dokladke lazienki niezamykane.🙄 Liczę, że kolejnym  albergue będzie normalnie. Jutro podobno ok 35 km, jednak jeśli będzie gdzieś po 25 km jakaś noclegownia to tam zostaniemy. Pisząc to leże na materacu, trochę się trzęsę z zimna, po całodziennej ekspozycji na słońcu. Dziś towarzyszy nam sporo turystów z Danii. Na jutro nie mamy nic do jedzenia, zakupów też nie zrobimy  bo niedziela..więc zobaczymy co to będzie...Głodna nie pójdę w trasę na pewno, oo nie ! ..Niech moje współtowarzyszki nawet o tym nie myślą, bo nie zrobię ani kilometra😉

Dzień czwarty 20 maja: 

Dziś wstajemy godzinę wcześniej niż wczoraj z racji tego ze mamy do przejscia formalnie 35 km, ale zamierzamy przejść 26-27 i szukać po drodze jakiegoś schroniska. Dzisiejsza pogoda zdaje się być jedyną przyjaciółka. Jest ok. 19 stopni, niebo spowite lekkimi chmurami, które przysłaniają słońce- jest wręcz idealnie ! Z Barcelos udajemy się przez portugalskie wsie, pokonując lekkie przewyższenia. Bardzo dużo tu terenów rolniczych, winnic, ogródków. Ale widokowo dzisiejszy dzień rysuje się najsłabiej. Po 32 km morderczej wędrówki szukamy czegokolwiek do spania. Nie mamy już za bardzo nic konkretnego do zjedzenia, jakieś orzeszki, czekoladę etc. Sklepów nigdzie po drodze też nie było. Do Ponte de Lima jest 6 km, ale nie damy rady już tego przejść, z racji tego, że koleżance odmawiają posłuszeństwa stopy i odciski, a mi bark.  W końcu widzimy jakieś reklamy prywatnych kwater i udaje nam się zdobyć w jednej z nich miejsce (15 EUR +7,5 euro za obiad). W porównaniu do poprzednich lokum tu jest luksusowo. Na dodatek można zrobić pranie. Przesympatyczna portugalska familia podejmuje nas obfitą kolacją. Wygłodniałe jemy jakbyśmy nigdy w życiu nic nie jadły :) Po posiłku, wytyrane życiem kładziemy się spać . Ogólnie to po dzisiejszym dniu mam poważny kryzys.
Poniżej tajemniczy ogród przed naszym apartamentem:)


Dzień piąty 21 maja:

Dziś udajemy się z Faha do Porte de Lima ( do którego z wyczerpania nie dotarłyśmy wczoraj), następnie do Rubiaes. Najkrótszy jak dotąd odcinek, ale za to najbardziej wymagający. Zaległy odcinek 6 km do odrobienia do Porte de Lima, a tak poza tym to 18 w mocno górzystym terenie. Początkowo trasa prowadzi brukowanymi wiejskimi uliczkami pomiędzy domami,  wśród winnic, aż do urokliwego Porte de Lima. Niestety nie ma czasu, a siły oszczędzamy na potem, aby go pozwiedzać.  Z  racji że jedna z uczestniczek wyprawy ma poważny problem z odciskami, zatrzymujemy się zaraz przy wylocie z miasteczka i robimy coś na kształt  szpitala polowego. Tu już myślałam, że nasza wyprawa dobiegnie do końca, albo będziemy musiały podjechać jakimś autobusem. Ale na szczęście sytuacja została opanowana.  Po półgodzinnej obsuwie ruszamy dalej. Po 8-9 km wędrówki zaczyna się pasmo wzniesień. Jest piękny słoneczny dzień. 
Poniżej fotki z pięknego Ponte de Lima.  Charakterystycznym miejscem jest w mieście kamienny most z XIV w.  W mieście dzień przed Bożym Ciałem odbywa się tu tradycyjne pędzenie byka na uwięzi, by potem zabić zwierze nad brzegiem Limy ;-/ Tradycja sięgająca jeszcze czasów chrystianizacji przyciąga w to miejsce wielu turystów.



Co mnie denerwuje w tej wyprawie to to, że istnieje tu między pielgrzymami coś w rodzaju wyścigu do schronisk. Zabija to częściowo radość z wędrówki i jak dla mnie poza ciężarem który muszę dźwigać to drugi poważny minus Camino Portugeese.
Krok po kroku zdobywamy kolejne wzniesienia tracąc coraz bardziej siły. Jest nam okropnie,  ale trzeba iść, innego wyjścia nie ma. Jesteśmy blisko hiszpańskiej granicy i musimy pokonać górę która w tych warunkach wydaje mi się być trudniejsza niż Babia, a ma niby ok 450 m.n.p.m. W końcu ją mamy i na oparach docieramy jeszcze przez  ok. 5 km do albergue w którym ledwo łapiemy 3 miejsca a jest dopiero 15:30 (!).  Ale jak przeglądam wieczorem fotki to mam taki zaciesz, że tak tu pięknie !




Dzień szósty 22 maja:

Z albergue w Rubiaes wyruszamy wcześnie niż zazwyczaj bo o 7. Podążamy początkowo bardzo piękna trasa, mijamy łąki pełne kwiatów i takich gdzie pasą się stada krów. Przechodzimy także koło wodospadu, jednak ładne treny kończąca się w połowie trasy by zmienić się w szary miejski krajobraz. Dzisiaj nasz szlak ma 17 km więc ok. 12 jesteśmy pod schroniskiem w Valenca  i nasze zdziwienie było spore że nie byłyśmy pierwsze bo turyści tu już czekali w kolejce aż otworzą schronisko. Dziś mamy łóżka w wielkiej sali na 25 osób. Oj,  coś czuje że się na pewno wyśpię wśród takiej ilości ludzi. 😋 Całe popołudnie przyjemnie upływa na gotowaniu, pogawędkach i odpoczynku w ogródku przy schronisku. To nasza ostatnia noc w Portugalii na tym Camino.




Siódmy i ósmy  23-24 maja:


Z Valency udajemy się do Hiszpanii  przez Tui. Granice te dzieli rzeka więc musimy przejść  dosyć długim mostem, następnie sporych rozmiarów fortecę z XIII w., którą Portugalczycy postawili na granicy w obronie swoich terytoriów przed Hiszpanami.



Potem, widokowo niespecjalnie podobał mi się dzisiejszy odcinek, ale za to schronisko w którym się zatrzymujemy w wiosce Mos jest na wypasie😉 Nie ma tu niestety sklepów tylko kilka barów więc przy zimnym piwku obmyślamy trasę na kolejny dzień. 


W tym dniu moje ramię niestety zaniemogło, musiałam zażyć tabletki i robiliśmy częste przerwy. Na kolejny dzień nie ma sporego dystansu, bo z racji problemów zdrowotnych podzieliliśmy trasę 35 km na dwa mniejsze odcinki kosztem jedno dnia krócej w Porto przy powrocie. Jest ciepło ok 25 st. Teraz codziennie wyruszamy o 7 by przejść jak najdłużej, nim zrobi się gorąco. Po przejściu 18 km dochodzimy do Arcade gdzie kwaterujemy się w prywatnym albergue. Dzisiaj też trasa nieciekawa jeśli chodzi o widoki, dopiero w mieście, w którym znajdujemy nocleg  jest piękne jeziorko i tam wieczorem udajemy się na spacerek.







Dziewiąty dzień 25 maja:
 
Dzisiejszy dystans to  26 km. Z Arcade wyruszamy o 6 rano ( jeszcze jest ciemno) w kierunku Barro. Przechodzimy przez stary rzymski most, troszkę wzniesień, następnie w lasek, wśród winnic. Szlak jest dużo ładniejszy niż przez ostatnie dni. Ale camino to nie tylko wędrówka  przez piękne tereny na łonie natury. Też jest dużo niebezpiecznych szos, blisko dróg szybkiego ruchu i tam szczególnie trzeba uważać. Przechodzimy też przez większe miasto Pontevedra gdzie robimy zakupy. Niewątpliwie schronisko w Barro  ( Albergue de Barro- zdecydowanie polecam tu się zatrzymać). To najlepsze miejsce postojowe jak do tej pory jeśli chodzi o atmosferę. Wyluzowani właściciele i hiszpańska biesiada w ogrodzie do późna. Tego nigdzie wcześniej nie spotkaliśmy.

Wnętrze albergue w Barro:






Dzień dziesiąty  26 maja:

Z Barro kierujemy się w stronę miasteczka Valga, czyli przed nami około 22 km. Trasa bardzo widokowa, duża częścią wiodąca przez las przypominający dżunglę. Gdzieniegdzie słychać łagodne pluskanie wodospadu, wokół mnóstwo wysokich paproci.  Po 11 km marszu wchodzimy do większego miasta Caldas de Reis. Do albergue docieramy ok. 13. Dziś wybory do Parlamentu UE, o czym przypomnina nam komisja wyborcza zgromadzona w środku. Zabieramy swoje karimaty do ogródka i całe popołudnie odpoczywamy, a także szukamy jakiegoś hotelu na czas powrotu do Porto żeby co nieco je pozwiedzać.
A to trasy całego Camino Portugues:



Dzień jedenasty, 27 maja:


Z Valga dziś zostało do Santiago 35 km, jednak w naszym obolałym stanie pokonujemy 22 km, a na ostatni dzień zostawiamy sobie ok. 14 na dotarcie do Santiago, żeby specjalnie się nie forsować w ten dzień. Docieramy więc do Teo, standardowo jakoś po 13 po drodze robiąc godzinny postój na kawkę  ( jak zwykle) i zakupy w markecie.



Dzień dwunasty 28 maja:

Ze schroniska w Teo po 7 rano wyruszamy na 15 km ostatnią prostą do  Santiago de Compostela. Nawet nie wiem kiedy to przeleciało.. Trochę zżyłyśmy się z częścią osób, które docierały kilkakrotnie do tych samych schronisk co my. Przyzwyczaiłyśmy się do porannego wstawania i marszu wśród iberyjskich lasów, winnic, domów. Jest nam po części bardzo smutno, że to już ostatni dzień, że to koniec. Całe 2 tygodnie przepięknej pogody, poza 2 pochmurnymi dniami. Przyzwyczaiłyśmy się do "Buen camino" do "Buenos Dias", do codziennego spania gdzie indziej. Z drugiej strony czasami miałam tego dość i chciałam już wrócić do domu, do normalnego funkcjonowania.
Droga którą przebyłam pozwoliła mi nabrać do wszystkiego dystansu, zapomnieć o pracy, pędzie życia, etc. Pijemy ostania kawkę w trasie w przydrożnej kawiarni i z uciechą spoglądamy na licznik kilometrów jak się z każdym krokiem uszczupla. W końcu ok. 11 docieramy do przepięknego Santiago wprost pod majestatyczną katedrę Św. Jakuba. 




Od razu także kupujemy na poczcie bilety na autokar do Porto ( koszt to ok. 40 EUR), Szukamy także  noclegu. Trafiamy do dawnego seminarium duchownego gdzie są ogromne sale jak w szpitalu. Przypomina nam to  sceny z filmu o grypie hiszpance. Niby jest czysto, ale trochę strasznie. Ale spotykamy tu grupkę z Włoch z którą już wcześniej gdzieś po drodze nocowaliśmy i jakoś robi się raźniej. Po tych wszystkich formalnościach wyruszamy zwiedzać miasto, zatrzymujemy się także na obiad w uroczej włoskiej restauracji. Jest tu prześlicznie! 
Gdyby nie nasza obsuwa czasowa pewnie udałybyśmy się na niewielki przylądek Finisterre znany jako koniec Europy. To ok. 90 km od Santiago.  Tu także jest koniec Camino i słynny słupek pokazujący 0,00 km.
Nazajutrz wyruszamy na dworzec i powrót do Porto. Naszą 11 dniowa pieszą trasę (255 km) teraz  pokonujemy w 4 godziny autokarem :-D
Nie ma chyba słów którymi mogłabym podsumować ta wędrówke, tam trzeba po prostu się wybrać. Zapamiętam ją na całe życie!:)  


A o wizycie w Porto będzie odrębny post już wkrótce;)